wtorek, 30 września 2025

Into the Breach – turowe potyczki z kaiju

 

Japonia – nieduży, daleki i egzotyczny kraj, któremu, pomimo różnych perypetii historycznych, udało się odcisnąć znaczące piętno na szeroko rozumianej kulturze po II wojnie światowej. Manga, anime, filmy o samurajach, potworach czy wielkich robotach na dobre zadomowiły się poza Krajem Kwitnącej Wiśni, czy komuś się to podoba, czy nie. I to te dwa ostatnie tematy łączy dzisiejsza gra – walkę wielkich robotów z wielkimi potworami. Witajcie w "Into the Breach".

 


Historia zapętlona

"Into the Breach" taki przedstawiciel gatunku roguelike, który całkiem lubię. Będąc turową strategią, gra opowiada historię podróżników w czasie, którzy przenoszą się z jednej linii czasowej do drugiej, walcząc z wielkimi robalami zwanymi Vek. Początkowo w naszych zmaganiach będziemy ograniczeni do podstawowej drużyny mechów oraz zwyczajnych pilotów, jednak wraz z postępem w grze i zdobywaniem kolejnych osiągnięć będziemy mogli odblokowywać nowe drużyny mechów oraz uzyskamy dostęp do nowych pilotów z ciekawymi zdolnościami specjalnymi.

 


Wirtualne szachy

Walka w "Into the Breach" odbywa się na czterech wyspach podzielonych na regiony. Na początku mamy dostęp tylko do jednej z nich, jednak odparcie Veków daje nam swobodny dostęp do kolejnej wyspy, również przy rozpoczynaniu nowej rozgrywki. Aby dostać się do finałowej misji, wystarczy obronić dwie wyspy – jednak wtedy odbieramy sobie możliwość zdobycia dodatkowych ulepszeń do mechów, ryzykując przy tym porażkę całej misji. Wybór należy do nas. 

Sama walka jest podzielona na tury. Każda zaczyna się od wybrania miejsc, w których pojawią się nasze mechy. Potem następuje tura przeciwników, którzy przemieszczają się i oznaczają pola, które chcą zaatakować, zadając obrażenia obiektom, które się tam znajdują. Następnie przechodzimy do naszej tury, w której przemieszczamy nasze mechy, atakujemy lub wykonujemy inne akcje. Po zakończeniu tury następują ataki przeciwników. 

Cała zabawa polega na tym, aby unieszkodliwić Veków, zanim zdołają zaatakować, lub tak ich poprzesuwać, żeby ich ataki trafiły w próżnię. Jest to ważne, ponieważ musimy bronić nie tylko naszych mechów, ale i różnego rodzaju budynków – ich zniszczenie osłabia sieć energetyczną, a zniszczona sieć oznacza koniec danej rozgrywki.

 

Czasem zdarzy się, że na danej planszy będą do wykonania specjalne zadania, takie jak zniszczenie tamy, obrona jadącego pociągu czy jakiegoś ważnego obiektu. Do tego dochodzą różnego rodzaju „kataklizmy” – burze śnieżne, fale tsunami czy naloty bombowe, które rażą każdego w polu ich działania. Dobrze, że w każdym momencie możemy podejrzeć sekwencję działania poszczególnych przeciwników i wydarzeń, tak aby jak najlepiej zaplanować nasze ruchy. Mamy też możliwość cofnięcia każdego ruchu (ale nie ataku) oraz jednorazowego rozpoczęcia tury od nowa – na każdą bitwę. Wszystko to sprawia, że gra ma stosunkowo niski próg wejścia, oferując jednocześnie sporą głębię taktyczną, co czyni ją niesamowicie wciągającą. 

Za każdą wygraną otrzymujemy nagrodę w postaci reputacji (gwiazdka), wzmocnienia sieci energetycznej (błyskawica) lub dodatkowego rdzenia energetycznego (kula), służącego wzmacnianiu naszych mechów. Punkty reputacji można wydać dopiero po ukończeniu zmagań na danej wyspie – na nową broń, kolejne rdzenie lub naprawę sieci energetycznej. Warto wydać wszystkie dostępne punkty, gdyż nie przechodzą one pomiędzy wyspami. 

Grafika i dźwięk

Grafika w "Into the Breach" to typowy pixel art – ładny w swojej estetyce, chociaż ubogi, jeśli chodzi o animacje postaci. Jednak same efekty ataków, wybuchów i innych wydarzeń na ekranie są dobrze zrealizowane. Warstwa dźwiękowa również stoi na dobrym poziomie – bez fajerwerków, ale i bez niedociągnięć. Muzyka także nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale jest przyjemna dla ucha, a każda z pięciu wysp ma swój unikalny motyw muzyczny. 

Werdykt

Po początkowych problemach z ogarnięciem mechanik walki w "Into the Breach" wciągnąłem się w tę grę na tyle, że zamierzam zdobyć w niej wszystkie osiągnięcia. Starcia są na tyle ciekawe, że chętnie do nich wracam – szczególnie że nowe drużyny mechów pozwalają na zupełnie nowe warianty rozgrywki. Warto też dodać, że gra oferuje możliwość stworzenia własnej drużyny z dostępnych mechów lub zagrania losowo wybraną przez grę. Dlatego jeśli jesteście fanami turowych gier taktycznych, a do tego lubicie klimaty wielkich robotów i potworów – Into the Breach jest grą zdecydowanie dla Was.

wtorek, 23 września 2025

Amid Evil - The Black Labirynth – świetny dodatek do jeszcze lepszej gry


Jest 10 grudnia 1993 roku i świat błyskawicznie ogarnia szał na punkcie gry „DOOM”. Przez kolejne lata ludzie będą zabijać demony, a potem siebie nawzajem w pierwszych rozgrywkach typu deathmatch. Trochę ponad rok później, 23 grudnia 1994 roku wychodzi inna gra, która mocno namieszała w świece FPSów – „Heretic”. Powierzchownie wyglądała, jak kolejny klon „DOOMa” (nawet wykorzystywała ten sam silnik graficzny), ale to były tylko pozory. Zamiast przemierzać marsjańskie bazy i piekielne czeluści, w „Hereticu” przedzieraliśmy się przez zamki czarodziejów, fortece nieumarłych i kryształowe kopuły pełne dziwnych, magicznych stworzeń. Aby je pokonać, dostaliśmy do dyspozycji arsenał magicznych broni takich jak Eteryczna Kusza, czy Piekielna Laska. Ponad to gra oferowała system ekwipunku, gdzie mogliśmy podnosić różne magiczne przedmioty, a następnie używać ich dopiero wtedy, kiedy były nam potrzebne. Gra na tyle dobrze się sprzedała, że doczekała się trzech sequeli – „Hexan”, „Hexen II” oraz „Heretic II”. Jednak z czasem popularność biegania z karabinem w ręku wygrała i FPSy, gdzie orężem była broń sieczna, obuchowa i kłująca oraz magia zeszły z afisza. 

Moda na odkurzanie starych pomysłów i boomer shootery sprawiła, że New Blood Interactive postanowiło dać szansę ludziom odpowiedzialnym za świetny remake „Rise of the Triad” z 2013 roku, na wydanie fantasy shootera o nazwie „Amid Evil”. I tak w 2019 roku wypuszczono grę będącą zarazem hołdem dla swoich pierwowzorów z przed ponad dwóch dekad, jak i doskonałą produkcją samą w sobie, często porównywaną do „Dusk”, a bijącą graficznie, pomimo pozornej pikselozy tekstur, ten tytuł na głowę. 

Podstawowa gra zawiera on 28 etapów, podzielonych na siedem epizodów, każdy z trzema bajecznymi poziomami oraz areną do walki z bossem. Wszystko to ubrane w stylistykę bardzo odjechanego high fantasy, z interesującymi projektami przeciwników, a przede wszystkim broni sprawiło, że „Amid Evil” przeszedłem w zasadzie jednym ciągiem. Potem przyszedł czas na inne produkcje i gra trafiła na wirtualną półkę. Jednakże, dwa lata po premierze tej gry wyszedł „The Black Labirynth”, dodatek będący prequelem do właściwej gry. Czy warto było w niego zagrać?

Tytułowy Czarny Labirynt to 10 dodatkowych etapów, nowi przeciwnicy, dwóch nowych bossów, dwie nowe bronie oraz nowa ścieżka dźwiękowa, skomponowana ponownie przez Andrew Hulshulta. Już na wstępie trzeba zaznaczyć, że etapy są olbrzymie, mniej więcej dwa razy większe niż w podstawowej wersji gry. Każdy z nich jest stylistycznie inny, pełen spektakularnych budowli, obszernych aren do walki z przeciwnikami i ciekawy set pieców (poziom The Wall pod tym względem wymiata). 

Dwie nowe bronie są równie ciekawe. Pierwsza i podstawowa to Rękawice Platynowej Gwiazdy. Są to stalowe rękawice z kolcami, którymi można spuszczać przeciwnikom niezły łomot, a doładowane mocą dusz pozwalają poczuć się, jak Kenshiro z mangi/anime „Pięść Północnej Gwiazdy”. Drugą nową bronią jest Rozdzierasz Otchłani, czyli magiczna kosa, która miota przed siebie purpurowymi wstęgami, przecinającymi wszystkich przeciwników na swojej drodze. Natomiast wzmocniona mocą dusz, dosłownie wymazuje wszystkich widzianych na ekranie przeciwników z egzystencji. Przydadzą się one nam w czasie pełnej niebezpieczeństw podróży, w której będziemy zmuszeni walczyć z hordami przeciwników jak i rozwiązywać przestrzenne łamigłówki.

Akcja dodatku jest wartka, nawet bardziej niż w oryginalnej grze. Nowi przeciwnicy są ciekawie zaprojektowani, a jeden rodzaj zmusza nas do trochę innego podejścia niż uniki na bok i strzelanie magiczną bronią. I w przeciwieństwie do „DOOM Eternal” i Marauderów, można ich szybko pokonać najsilniejszą bronią, czyli wspomnianą wyżej kosą.

Graficznie gra wygląda fenomenalnie, zarówno dzięki projektom etapów, które składają się głównie z różnego rodzaju megastruktur, jak i przez doskonałą grę kolorów i świateł. Nie bez znaczenia jest tutaj również wsparcie dla technologii Ray Tracing, która w tym tytule działa rewelacyjnie i w zasadzie w ogóle nie spowalnia rozgrywki (testowane na RTX 3060 Ti, rozdzielczość 1920x1080, ustawienia graficzne Epickie, wszystkie opcje Ray Tracing ustawione na maksa). Muzycznie również jest bajecznie. Andrew Hulshult znowu odwalił kawał dobrej roboty, szczególnie jeżeli chodzi o podkład pod walkę z ostatnim bossem. 

Dlatego, jeżeli graliście już w „Amid Evil” i zastanawiacie się, czy kupić dodatek to nie ma się nad czym zastanawiać. Kupujcie go w ciemno! Jeżeli natomiast „Amid Evil” jakimś cudem Was ominął, gorąco polecam zakupić podstawkę wraz z dodatkiem. Z gry zadowoleni będą na pewno wszyscy fani „Heretica”, boomer shooterów, takich jak „Dusk”, ale również „Quake’a” czy „Unreal”. Moim zdaniem jest to po prostu jeden z tych tytułów, w które każdy fan FPSów powinien prędzej, czy później zagrać.

 

Cleared Hot - list miłosny do legendarnej serii Strike (early access)

"Desert Strike" i "Jungle Strike" to dwie legendarne gry z komputera Amiga i PC z lat 1990. Co prawda gier z tej serii b...