Warhammer 40000, świat stworzony
w 1987 roku przez legendę pośród twórców gier bitewnych, Rick Priestley’ego, to
jedna z najbardziej dołujących, brutalnych i widowiskowych wizji przyszłości
jaką czeka ludzkość. Żeby w pełni wyjaśnić jego bardzo bogatą i skomplikowaną
historię, trzeba by napisać dość grubą książkę. Dlatego niewtajemniczonym
powiem tyle – jest rok 41XXX, od ponad 10000 lat ludzie kolonizują galaktykę
Drogi Mlecznej w imię swojego Imperium i jego przywódcy, Boga Imperatora,
zasiadającego na Złotym Tronie. Podbili miliony światów, gdzie nieprzebrane
miliardy codziennie pracują, walczą i umierają aby Imperium mogło trwać. Elitą
wojskową tego świata są genetycznie zmodyfikowani i psychologicznie zindoktrynowani
wojownicy zwani Space Marines. Przez zwykłych śmiertelników często określani
jako Anioły Śmierci, odziani w potężne pancerze wspomagane i dzierżący niszczycielską
broń, stoją oni na straży Imperium przed jego najpotworniejszymi wrogami, tak
długo aż sami zginą.
Dzisiejsza opowieść jest kontynuacją gry z 2011 roku, opowiadającą historię Demetriana Tytusa, kapitana drugiej kompanii Ultramarinsów, bodaj najbardziej rozpoznawalnego zakonu Space Marinsów w świecie Warhammera 40000. W dużym skrócie, w pierwszej grze Tytus odpiera atak Orków oraz sił Chaosu na planetę-fabrykę o nazwie Graia. Za swój heroiczny czyn sam zostaje oskarżony o bycie pod wpływem mrocznych bogów i aresztowany przez Inkwizycję.
Więziony i „sprawdzany” przez sto lat, zostaje uwolniony gdy przetrzymujący go inkwizytor sam daje się omotać siłom Chaosu. Uznany za wolnego od spaczenia, Tytus nie czuje się po tak długim czasie na siłach wrócić do swojego zakonu i wstępuje do Deathwatch, elitarnej organizacji zbrojnej do walki z kosmitami jako „czarna tarcza”, marines, który pokutuje za swoje przewinienia. Spędzony tam czas pozwala mu zdobyć rozległą wiedzę na temat różnych ras obcych zagrażających Imperium. Ostatecznie zostaje wysłany na planetę Kadaku w systemie Recidious, gdzie ma powstrzymać inwazję Tyranidów, kosmicznych potworów, których cała technologia jest organiczna, a ich główna taktyka walki to zalewanie przeciwnika taką ilością ciał, żeby obrońcom zwyczajnie skończyła się amunicja.
Za Imperium Ludzkości
„Space Marine 2” to, podobnie jak
część pierwsza, trzecioosobowa strzelanka z dużą ilością walki w ręcz. Naszą
przygodę zaczynamy od desantu na Kadaku, gdzie nasz transporter zostaje
zniszczony, a my jesteśmy rozdzieleni z naszym oddziałem. Pełniący rolę samouczka
pierwszy etap rozkręca się pomału, systematycznie wprowadzając i bardzo jasno
opisując wszystkie mechaniki obecne w grze. Jego kulminacja natomiast daje nam
przedsmak tego co będzie nas czekać przez najbliższe kilkanaście godzin zabawy
w kampanii oraz kilka dodatkowych godzin w misjach kooperacyjnych.
Muszę tu od razu zaznaczyć, że intensywność walk w ciągu całej gry jest niesamowicie duża. Poza czasem spędzonym na barce bojowej pomiędzy misjami, gdzie zaznajomimy się z większością fabuły oraz wybierzemy wyposażenie przed każdą z misji, naszym głównym zadaniem będzie strzelać i zarzynać różnego rodzaju bronią białą tysiące przeciwników (po przejściu kampanii mój licznik stanął na ponad siedmiu tysiącach (sic!)).
Podstawowymi wrogami w kampanii
są Tyranidzi, dzielący się na kilka rodzajów. Najliczniejsze są wyposażone w
długie szpony i atakujące całymi chmarami Hormagaunty oraz mniej liczne ale
strzelające Termaganty. To przeciwnicy stosunkowo słabi jednak ich ilość
potrafi być przytłaczająca. Sytuacja staje się o wiele gorsza, jeżeli do walki
wkroczą dużo większe okazy takie jak wyżsi od nas o głowę Wojownicy, jedni
walczący w ręcz, inni strzelający zabójczą „żywą” bronią. Do tego dochodzą
władające niszczycielską energią psioniczną Zoanthropy, kamuflujące się Lictory
czy Carnifexy, stworzenia wielkie jak czołg, i równie niebezpieczne.
Drugim rodzajem przeciwników będą
siły Chaosu, a konkretnie słudzy Tzeentcha w postaci kultystów, pomniejszych
demonów oraz marinsów ze zdradzieckiego zakonu Thousand Sons, występujących w
kilku odmianach. Starcia z nimi wszystkimi są za każdym razem widowiskowe, a
niektóre wręcz epickie. Ilość i jakość efektów towarzyszących walce w grze jest
wręcz powalająca. Ogień z luf, wypadające z broni łuski, iskry krzesane
uderzeniami w pancerze i hektolitry lejącej się z rozrywanych na przeróżne
sposoby przeciwników krwii, tworzą na ekranie przerażająco piękny i porywający obraz.
Ta gra jest niesamowicie dobrze
zrealizowanym spektaklem nie tylko pod względem przedstawienia świata
Warhammera 40000 ale i chaosu futurystycznego pola walki w grze komputerowej
widzianej z perspektywy pojedynczego żołnierza. A nasz bohater to istna maszyna
do zabijania, która pomimo swoich rozmiarów porusza się z morderczą gracją,
zadając raz po raz potężne ciosy i celne strzały unicestwiające wszystko co
staje na jego drodze do zwycięstwa.
Mrocznie i kolorowo
Gra działająca na silniku Swarm
Engine („World War Z”) wygląda wręcz fenomenalnie. Świat pokazany za jego pomocą
opływa w detale, które zostały pieczołowicie odtworzone na podstawie licznych
ilustracji oraz figurek stworzonych do pierwowzoru, czyli gry bitewnej.
Niezależnie czy będziemy walczyć w dżungli, w atakowanym mieście czy wewnątrz
gigantycznej budowli, możemy być pewni, że w niektórych momentach po prostu
przystaniemy podziwiając monumentalność tego co przygotowali dla nas twórcy.
Podobnie sprawa ma się z
dźwiękiem. Boltery, broń plazmowa i laserowa, ikonicznym miecz łańcuchowy czy
młot energetyczny, odgłosy wydawane przez Tyranidów i wojowników Chaosu są po prostu bezbłędne. To
samo dotyczy gry aktorskiej w czasie przerywników filmowych. Wszystkie
postacie, bez wyjątku, są zagrane wzorowo, trzymają klimat świata i
przedstawianej opowieści.
W zasadzie wszystkie inne produkcje traktujące o tym uniwersum, włącznie ze świetnym „Darktide”, winny przed „Space Marine 2” bić pokłony, tak dobra jest to gra pod względem rozgrywki i prezentacji.
Ideałów nie ma
O ile kampania (którą też można
grać z przyjaciółmi) i misje kooperacyjne są przykładem epickiego fan service tak tryb PvP jest zwyczajnie
średni. Po tym co zostało pokazane w trybie fabularnym, starcia pomiędzy
marinsami lojalnymi wobec Imperium a tymi, którzy wybrali mrocznych bogów
wydają się być nic nieznaczącymi potyczkami. Brak w nich tej całej
monumentalnej otoczki jaka występuje w misjach, gdzie nie dość, że walczy się
zawsze z przytłaczającą ilością przeciwników, to jeszcze lokacje i to co dzieje
się w tle, gdzie nierzadko jesteśmy świadkami wielkich bitew setek przeciwników,
daje wrażenie uczestniczenia w czymś naprawdę doniosłym i spektakularnym. W
trybie PvP po prostu tego brakuje. Inna sprawa, że trzeba się przestawić z
mentalności bycia prawie niezniszczalnym superwojownikiem, gdyż w trybie multi
nasza postać jest o wiele bardziej wrażliwa na obrażenia niż w kampanii. Jednak
po kilku grach można się do tego przyzwyczaić.
Gra i sequel roku?
Co tu dużo mówić, „Space Marine 2” to była totalna jazda bez trzymanki, od samego początku do napisów końcowych. Rozgrywka, oprawa audiowizualna, historia i monumentalność całego widowiska nie pozwoliły mi się oderwać od tej gry na dłużej. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek grał w coś tak spektakularnie dobrego, a przez 36 lat grania trochę już w grach widziałem. Jeżeli jesteście fanem tego typu zabawy oraz świata WH40K to jest to pozycja obowiązkowa, chociażby dla samej kampanii i misji kooperacyjnych.
Dla fanów Space Marinsów, niezależnie od ulubionego zakonu, będzie to dodatkowa gratka, chociażbym żeby zobaczyć jak w akcji wyglądają ich ulubione zabawki zamrożone dotąd w bezruchu na ilustracjach czy w postaci figurek. Jest to po prostu jeden z tych tytułów, w które trzeba zagrać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz