poniedziałek, 28 października 2024

Warriors of the Nile – doskonały taktyczny roguelike

Starożytny Egipt, cywilizacja istniejąca ponad trzy tysiące lat, do dnia dzisiejszego jest źródłem inspiracji i obiektem fascynacji dla wielu ludzi. Gier osadzonych w różnych okresach jej historii lub wplatających do swojego świata motywy z tego starożytnego państwa zliczyć nie sposób. Sam będąc wielkim fanem architektury, sztuki i mitów z tego okresu nie mogłem przejść obojętnie obok dzisiejszego tytułu. I pomimo, iż jest to gra roguelike, to jej proste mechaniki i bardzo ciekawe pomysły na rozwój postaci wciągnęły mnie w nią bez reszty. 

Dawno temu nad Nilem

Fabuła „Warriors of the Nile” nie jest specjalnie skomplikowana. Mityczny Władca Chaosu, wąż Apophis chce skraść słońce i pogrążyć Egipt w ciemnościach. Egipscy bogowie wysyłają przeciw niemu swoich najlepszych czempionów -  Wojownika Słońca namaszczonego przez Ra, Łowcę z Wydm błogosławionego przez Shu, boga wiatru, oraz Mistyczną Czarodziejkę naznaczoną przez boginię Bastet. Razem będą oni musieli przedrzeć się przez trzy krainy aby ostatecznie pokonać Apophisa i uratować Egipt od ciemności. 

Prosta mechanika

„Warriors of the Nile” jest z grubsza dość prostą grą taktyczną, gdzie za pomocą trzech bohaterów przyjdzie nam się zmierzyć z kolejnymi przeciwnikami na planszach o rozmiarze 9x9 pól. Każdy z naszych bohaterów może wykonać ruch i atak, lub tylko atak. Ponad to, każdy specjalizuje się w innej dziedzinie. Wojownik to tzw. czołg, nie zadaje oszałamiających obrażeń ale jest w stanie ich na siebie sporo przyjąć. Łowca to łucznik, który słabo radzi sobie w walce w zwarciu ale za to potrafi razić przeciwników na odległość. Czarodziejka natomiast nie może atakować po ruchu ale jej ataki są całkiem potężne na dowolnym dystansie. 

Ciekawą mechaniką zastosowaną w grze jest pancerz. Regeneruje się on co turę i pochłania wszystkie obrażenia jakie zadawane są danej postaci aż do jego wyczerpania. Pancerz domyślnie posiada Wojownik i Czarodziejka (pole siłowe) i cała zabawa polega na tym, aby otrzymać tylko tyle obrażeń ile wynosi wartość pancerza naszego bohatera. W unikaniu obrażeń pomoże nam też podpowiedź w postaci czerwonych linii na planszy, które pokażą gdzie nie stawać aby nie stać się w następnej turze celem ataku. Te dwie mechaniki są bardzo ważne, gdyż bez odpowiednich ulepszeń nasze postacie nie regenerują zdrowia pomiędzy potyczkami, a wskrzeszenie pokonanej postaci pozbawia nas możliwości wybrania nowej umiejętności dla innej. 

Mnogość ulepszeń

Co każdą z pokonanych plansz będziemy mogli wybrać dla jednej z trzech postaci ulepszenie. Część z nich bezpośrednio poprawia ich bazowe charakterystyki, inne dodają nowe umiejętności. Czasem też trafią nam się magiczne przedmioty lub możliwość ich zakupu, które jeszcze bardziej wzmacniające naszą siłę ofensywną lub obronę. Inną opcją wydawania zebranego podczas starć złota jest tworzenie płaskorzeźb w świątyni, które dają trwałe bonusy dla konkretnej postaci lub całej drużyny i często znacząco ułatwiają rozgrywkę.

 Po każdym udanym lub nieudanym podejściu do gry zostaniemy odesłani do miasta, które również możemy ulepszać, w tym przypadku za zdobyte klejnoty. Każde ulepszenie zwiększa charakterystyki naszych bohaterów lub odblokowuje potężniejsze ulepszenia albo przedmioty jakie możemy w grze znaleźć. Co więcej, wraz z ich odblokowywaniem nasze miasto staje się coraz większe i piękniejsze, co jest zawsze dodatkową atrakcją. Gra ma całkiem sporo do zaoferowania również po ukończeniu przez nas wszystkich dwudziestu siedmiu plansz. Są to nowe postacie, z trochę innymi zdolnościami niż podstawowe oraz wyższe poziomy trudności, które będą stanowić kolejne wyzwania. 

Wizualnie atrakcyjna prostota

Graficznie „Warriors of the Nile” jest bardzo oszczędnie zrealizowaną grą ale jednocześnie bardzo przyjemną dla oka. Całość oprawy doskonale wpisuje się w stylistykę Starożytnego Egiptu, dotyczy to zarówno plansz, na których toczymy starcia, jak i postaci. Do tego wszystko jest jasne i kolorowe. Sam wygląd postaci jest zrealizowany w stylu super deformed, czyli głowy są o wiele większe niż inne części ciała, a animacje postaci są raczej szczątkowe i przypominają przesuwanie pionków po szachownicy. Jednak wszystkie ataki, zarówno naszych bohaterów jak i przeciwników, produkują na ekranie bardzo ładne, barwne efekty cięć, lecących strzał czy magicznych wybuchów. Całość jest bardzo przyjemna dla oka. Pod względem dźwięku i muzyki jest podobnie. Nie ma w tej warstwie nic przełomowego ale wszystko pasuje do klimatu i dobrze współgra z rozgrywką na ekranie. 

Werdykt

Jak już pisałem wcześniej przy okazji recenzji „OXTO” czy „Mega City Force”, nie przepadam  specjalnie za koncepcją gier roguelike, jednak w „Warriors of the Nile” wsiąkłem na długie godziny. Prosty pomysł i mechanika, atrakcyjny wygląd i możliwość kombinowania z ulepszeniami dla postaci sprawiło, że nie mogłem się od tej gry oderwać. W zasadzie jej jedyną wadą jest fakt, że czasem nie udaje się wylosować tych naprawdę dobrych ulepszeń do postaci i nasze zmagania kończą się nie do końca zasłużoną porażką. Jednak w ogóle mnie to nie zniechęcało do kolejnych podejść do gry, które zwykle trwają od trzydziestu do sześćdziesięciu minut, aby po dwudziestu kilku podejściach w końcu odnieść sukces. Czego i wam życzę.

poniedziałek, 21 października 2024

Brotato – dobra gra na chwilę relaksu

 

„Phobia 2”, „Crimsonland”, „Tesla vs Lovecraft” to przedstawiciele dość prostego gatunku strzelanek, gdzie kierując bohaterem widzianym z góry musimy pokonywać coraz to nowe fale przeciwników. W swojej najprostszej formie gry te nie mają końca i, podobnie jak to się miało z grami w salonach gier, naszym jedynym celem jest osiągnięcie jak najlepszego wyniku w punktach lub dotarcie to jak najdalszej fali. Jakiś czas temu do tej rodziny dołączył tytuł „Brotato”. Czy ma on coś nowego do zaoferowania?

Ziemniak Rambo

Na pierwszy rzut oka „Brotato” jest bliźniaczo podobny do wyżej wymienionych tytułów. W grze będziemy biegać po niedużej planszy ziemniakiem i strzelać do pojawiających się znikąd potworów. Wyeliminowani przeciwnicy upuszczają walutę, za którą będziemy mogli kupować ulepszenia pomiędzy poszczególnymi falami. 

To co odróżnia „Brotato” od innych tego typu gier to fakt, iż broń, przynajmniej w trybie domyślnym, celuje i atakuje samodzielnie. Naszym jedynym zadaniem jest sprawne przemieszczanie się po planszy unikając fizycznego kontaktu z przeciwnikami i ich pocisków oraz zbierając wypadającą z nich walutę. Takie rozwiązanie wydaje się być dużym uproszczeniem ale nic bardziej mylnego gdyż ilość przeciwników w każdej fali w „Brotato” jest nieskończona, a my musimy dotrwać do końca odmierzanego czasu. Aby zwyciężyć, musimy przetrwać trzydzieści jeden fal i nie jest to zadanie proste. 

Dużo upgradów

Kolejną warstwą, która jest o wiele bardziej rozwinięta niż podobnych tego typu grach jest system ulepszeń. W „Brotato”, poza standardowym wybieraniem nowych umiejętności, zdobywaniem poziomów czy zakupem broni, można też kupować przedmioty, które będą miały wpływ na jedną lub więcej z kilkunastu charakterystyk naszej postaci. Są to, między innymi, poziom zdrowia, pancerza czy obrażenia danego typu, prędkość ataku lub szybkość regeneracji zdrowia. Łącząc to z kilkunastoma postaciami jakie będziemy stopniowo odblokowywać otrzymujemy system, który pozwala na stworzenie bardzo interesujących i oryginalnych ziemniaków, które będą walczyć na unikatowych zasadach. 

Warto też pamiętać, że przedmioty w sklepie można losować ponownie, a te które nas interesuję, a na które w danym momencie nie mamy gotówki, można zablokować i spróbować je kupić po ukończeniu następnej fali. Dodatkowo, dwie bronie takiego samego poziomu można za darmo łączyć i otrzymać jedną broń wyższego poziomu. Co ważne, standardowo można korzystać aż z sześciu broni na raz, chociaż niektóre postacie mają w tym względzie inne parametry. 

Grafika i dźwięk

Graficznie „Brotato” jest grą bardzo przeciętną i bardziej przypomina tytuł tworzony z myślą o urządzeniach mobilnych, na który zresztą jest dostępny, niż na komputery czy konsole. Tytuł jednak w swej rysunkowej prostocie jest czytelny nawet jeżeli na ekranie pojawia się kilkudziesięciu przeciwników na raz. Muzyka za to jest miłym zaskoczeniem gdyż stanowi ona bardzo przyjemną mieszanką utworów z nurtu Synthwave, które bardzo dobrze współgrają z akcją dziejącą się na ekranie. 

Werdykt

„Brotato” to idealny tytuł na krótkie posiedzenie dla relaksu po szkole czy pracy. Gra nie wymaga spędzania nad nią kilkudziesięciu godzin żeby się dobrze bawić. Z drugiej strony, jeżeli ktoś chce się wgryźć w jej mechanikę, będzie miał pełne pole do popisu w przedzielaniu postaci broni i charakterystyk, dzięki którym stanie się ona nie do pokonania, o czym świadczy mnogość materiałów od tej grze jakie można znaleźć na Youtube.

poniedziałek, 14 października 2024

ANNO Mutationem – świetne połączenie Anime, Cyberpunka, platformowki i RPG

 

Większość ludzi kupuje oczami, a duża część graczy kupuje zwiastunami. Nie inaczej było w moim przypadku z grą „ANNO Mutationem”. Cyberpunkowa przygoda ubrana w pixelartową stylistykę oraz ciekawie wyglądająca walka bardzo szybko skłoniły mnie do nabycia tego tytułu. I muszę przyznać, że moje oczekiwania zostały nie tylko spełnione ale wręcz przerośnięte. Ale po kolei. 

W bliżej nieokreślonej przyszłości

„ANNO Mutationem” nigdy nie zdradza gdzie i w jakim czasie się dzieje. Wprowadzenie do gry jest dość tajemnicze i mnie na myśl przywodziło sceny z „Neon Genesis Evangelion”. Otóż w tajemniczą, i do tego olbrzymią dziurę w ziemi otoczonej czarnymi filarami, i w której zatknięty jest obiekt z grubsza przypominający czarny krzyż, wystrzelone zostają trzy pociski rakietowe. Następuje potężna eksplozja, którą obserwuje ze swojego centrum dowodzenia grupa naukowców. Cała akcja jest określona jako porażka. Następna scena ukazuje młodą dziewczynę z długimi czarnymi włosami i odzianą w łachmany, która budzi się w zasypanym śniegiem zrujnowanym mieście. Nagle słyszymy głośne stukanie i ze snu budzi się nasza bohaterka, Ann Flores. 

Do drzwi jej mieszkania dobija się kurier z przesyłką zawierającą latający projektor holograficzny, który jest prezentem od jej, lekko denerwującej, dziewczyny imieniem Ayane. Ta, z powodu swojej choroby (prawdopodobnie paraplegii), nie jest w stanie opuszczać swojego domu. Jak się niedługo okazuje sama Ann również ma swoją przypadłość, Entanglelitis, która powoduje zaniki pamięci i skłonność do wściekłego atakowania każdego kto się nawinie pod rękę. Tak zaczyna się około dwudziestogodzinna przygoda, która zaprowadzi nas w różne zakamarki tego cyperpunkowego świata oraz odsłoni niejedną jego tajemnicę.

Perspektywa, walka i rozwój

Jedną z najciekawszych rzeczy jakie wyróżnia „ANNO Mutationem” na tle większości gier w jakie miałem okazję w życiu grać to perspektywa prezentacji rozgrywki. Tytuł ten stanowi bardzo ciekawe połączenie dwuwymiarowych spritów postaci x całkowicie trójwymiarowym środowiskiem. Niby nie jest to nic nowego, już pierwszy „DOOM” korzystał z tej technologii, jednak w „ANNO” kamera jest na stałe zablokowana w rzucie bocznym, co sprawia, że na grę patrzy się jak na platformówkę. Nie przeszkadza to w żaden sposób w zwiedzaniu dostępnych w grze lokacji, gdyż mamy pełną swobodę ruchu w każdym kierunku, a obiekty, które zasłaniały by nasze pole widzenia, gra usuwa z przed kamery. Muszę przyznać, że po początkowej fazie przyzwyczajania się, ta forma prezentacji po prostu mnie urzekła. 

W sekcjach, w których przyjdzie nam walczyć o głębię otoczenia nie musimy się przejmować, gdyż poruszanie się do i od kamery zostaje zablokowane tak abyśmy mogli się skupić na sprawnym pokonywaniu przeszkód i walce. A ta jest naprawdę dobrze zrealizowana. Do naszej dyspozycji będziemy mieli trzy rodzaje broni. Pierwsza to lekkie miecze, które atakują szybko ale mają słabe przebicie pancerza. Druga to miecze ciężkie, które są w większości tak olbrzymie, że sam Guts z „Berserka” by się ich nie powstydził. Ich prędkość ataku jest wolna ale za to zasięg, obrażenia i przebicie pancerza bardzo wysokie. 


Ostatnie to bronie zasięgowe, które są reprezentowane głównie przez pistolety, aczkolwiek dwa potężniejsze rodzaje znajdziemy w późniejszych częściach gry. Tak wyposażeni staniemy do walki z dość różnorodną menażerią przeciwników takich jak lokalne rzezimieszki, roboty, mutanty czy potwory z innego wymiaru. O ile podstawowi przeciwnicy nie stanowią szczególnego wyzwania, to ich silniejsze rodzaje wymagają odpowiedniego użycia dostępnych rodzajów ataku, obrony i uników tak aby pokonanie ich nie zostało okupione utratą zbyt dużej ilości punktów życia. I jest to szczególnie ważna podczas starć z różnego rodzaju bossami. Sterowaniu w czasie walk nie można nic zarzucić, jest płynne, precyzyjne, po prostu wzorcowe. 

Pokonani przeciwnicy będą upuszczać różnego rodzaju przedmioty, z których możemy pozyskać surowce do produkcji nowych broni i ulepszeń lub sprzedać i kupić nowy oręż za gotówkę. Inną korzyścią z pokonywania przeciwników jest otrzymywanie dwóch rodzajów punktów doświadczenia. Niebieskie pozwalają na odblokowanie dodatkowych umiejętności postaci, a czerwone ulepszają podstawowe statystyki Ann. Obydwa te systemy nie są specjalnie skomplikowane, ich obsługa jest w grze dobrze objaśniona, a ilość możliwych do zdobycia w grze przedmiotów i punktów pozwala na odblokowanie w zasadzie wszystkich interesujących broni czy umiejętności do końca gry.

Artystyczna uczta

Pomimo, że grafika w „ANNO Mutationem” nie powala niesamowicie wysoką rozdzielczością to na każdym innym poziomie jest bardzo dobrze wykonana. Połączenie płaskich spritów z trójwymiarową przestrzenią wygląda świetnie, a ilość różnego rodzaju drobnych detali sprawia, że wszystkie lokacje wyglądają bardzo przekonująco. W ośrodkach miejskich mamy dość dużo przechodniów, co prawda powtarzalnych, ale jednak dobrze oddających atmosferę zatłoczonych miast. 

Ci którzy stoją, często prowadzą ze sobą różne rozmowy, którym możemy się przysłuchać. Do tego dochodzą różnego rodzaju sklepy, ciekawe postaci dający zadania poboczne, porozwieszane plakaty, skrzynki z przedmiotami, ale i sterty śmieci, kolorowe neony i lampy, czy tłumy szalejące w takt muzyki wirtualnej idolki. To wszystko sprawia, że te miejsca po prostu żyją i dobrze sprzedają klimat świata, w którym rozgrywa się gra. 

Animacje postaci, chociaż nie mają może specjalnie płynnej mimiki twarzy, to na każdym innym polu wypadają bardzo dobrze. Są płynne, szczegółowe, a w czasie walk bardzo widowiskowe. Trochę gorzej kwestia ma się z udźwiękowieniem. O ile same efekty dźwiękowe są świetnie wykonane nie można tego samego powiedzieć o dialogach. 

Otóż gra nie jest w pełni dubbingowana, i pomimo, iż wszystkie główne postacie z jakimi przyjdzie nam rozmawiać mają nagrane kwestie, to niestety nie są one przygotowane do wszystkich tekstów. Wielka szkoda. Innym problemem jest fakt, że czasem napisy do dialogów zupełnie nie zgadzają się z tym co wypowiadają postacie. Muzyka za to jest świetnie wykonana i bardzo dobrze pasuje do klimatu lokacji w jakich jest odgrywana.

Werdykt

Pomimo wspomnianych wyżej drobnych niedociągnięć to „ANNO Mutationem” jest tytułem po prostu fenomenalnym. Ciekawa, choć początkowo pogmatwana fabuła, piękna acz pixelartowa grafika, wzorcowo wykonana walka, duże i żywe lokacje, rozwój postaci, to wszystko naprawdę wciąga i nie pozwala się oderwać od ekranu przez długie godziny. Dlatego jeżeli jesteście fanem Anime, cyberpunka, platformówek oraz gier RPG to bez problemu odnajdziecie się w tym tytule. Jeżeli lubicie tylko jeden z wymienionych tu elementów to i tak powinniście w tą grę spróbować zagrać. Istnieje bardzo duża szansa, że się wam spodoba.

poniedziałek, 7 października 2024

Transformers Battlegrounds – turowa gra taktyczna dla najmłodszych i nie tylko

Transformersy, dla pokolenia ludzi, których dzieciństwo przypada na lata 1980-90, jest to jedna z ważniejszych marek jakie wtedy poznali. Prosta historia o wojnie domowej dwóch frakcji transformujących się robotów, które z powodu zniszczenia wojną swojej rodzimej planety, Cybertronu, udają się w poszukiwaniu nowych surowców i rozbijają się na Ziemi. Tak zaczęła się historia znana jako „Generation 1”, a było to już 40 lat temu, która służyła przede wszystkim reklamowaniu sprzedawanych przez Habro, a stworzonych przez głownie przez Takarę, serii zabawek związanych z serialem. Od tego czasu przeszła one niezliczone ilości permutacji zarówno w serialach animowanych, filmach, jak i komiksach. Nie mniej ciekawie było w przypadku egranizacji tych historii, a jedną z nich przedstawię dziś. Mowa o grze „Transformers: Battlegrounds” bazującej na całkiem niezłym serialu „Transformers: Cyberverse”. Jak to wypadło tym razem?

W poszukiwaniu Wszechiskry

Fabuła „Transformers: Battlegrounds”, jak na grę bazującą na serialu dla dzieci, nie jest specjalnie skomplikowana. Decepticony atakują Central City, a do walki z nimi staje Bumblebee oraz Windblade. Aby chronić znajdująca się w pobliżu postać gracza, Bumblebee prosi sondę Teletran X o pomoc, którą ten ochoczo oferuje chwytają nas i unosząc wysoko nad ziemię. W ten sposób zostajemy pomocnikiem Autobotów wydając im rozkazy podczas potyczek z Decepticonami.

Nasz przygoda podzielona jest na cztery akty, każdy osadzony w innym środowisku i składający się z kilku misji. Z Decepticonami przyjdzie nam się zmierzyć zarówno w gęsto zabudowanym mieście, na czarownych piaskach amerykańskiej pustyni, pośród zielonego lasu jak i na zbudowanej całkowicie z metalu powierzchni Cybertronu.

Siły autobotów, które będą stopniowo rosły wraz z postępami w rozgrywce, składają się z Bumblebee, Windblade, Wheeljacka, Arcee, Grimlocka oraz Oprimusa Prime’a. W każdej misji będziemy mieli do dyspozycji maksymalnie trzy z nich. W niektórych będziemy mogli sobie maksymalnie trzy roboty, z czego w jednych misjach wybór będzie dowolny a w innych częściowo ograniczony lub całkowicie niemożliwy. Każdy z naszych wojowników posiada inne zdolności ataku, dlatego warto się zastanowić, których weźmiemy na misje. Po ukończeniu każdego etapu dostaniemy pewną ilość punktów, które będziemy mogli wydać w laboratorium Wheeljacka na nowe rodzaje ataków dla naszych robotów.

Gra taktyczna bez RNG

Pomimo, iż na pierwszy rzut oka „Transformers: Battlegrounds” przypominają odświeżony w 2012 „XCOM: Enemy Unknown”, gdzie wydajemy punkty akcji na ruchy i ataki, mechanicznie gra ma jedną zasadniczą różnicę. Nie ma w niej w ogóle losowości. Oznacza to, że jeżeli zaatakujemy przeciwnika to otrzyma on za każdym razem taką ilość obrażeń jaką gra pokazuje. Działa to oczywiście w obydwie strony i nasze roboty również otrzymają obrażenia jeżeli tylko przeciwnik będzie w stanie je zadać. Osłony w grze funkcjonują jedynie jako blokady linii strzału. Ciekawostkę są elementy otoczenia, które można zniszczyć zadając przy tym stojącym przy nich robotom obrażenia oraz odpychając je w różne strony na znaczne odległości. Warto też wspomnieć, że nasza każda akcja powoduje ładowania paska superataku, wspólnego dla wszystkich robotów. Te potrafią mieć bardzo ciekawe działanie, a znalezienie odpowiedniej kombinacji tych i zwykłych ataków przynosi niemałą satysfakcję.


Zależnie od wybranego poziomu trudności misje będą dość łatwe, co sprawi, że zabawa będzie przyjemna dla początkujących adeptów sztuki wojennej lub będą one stanowić prawdziwe wyzwanie taktyczne nawet dla weteranów tego typu gier.

Zupełnie jak w kreskówce

Pomimo, iż „Transformers: Battlegrounds” graficznie nie jest powalające to całość oprawy jest spójna i przyjemne dla oka. Modele postaci i animacje wyglądają bardzo podobnie do tego co można zobaczyć na ekranie. Trochę gorzej wypada tutaj realizacja otoczenia, ale to głównie przez rozdzielczość ich tekstur. Za to efekty wizualne i dźwiękowe są bardzo dobre zrealizowane. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że w grze postaciom głosów użyczyli dokładnie ci sami aktorzy co w serialu. Szkoda tylko, że polska wersja językowa ogranicza się tylko do napisów. Jednak tłumaczenie jest zrealizowane wzorowo, a młodszych graczy skłoni to przynajmniej do ćwiczenia umiejętności czytania.

Werdykt

Jako tytuł bazujący na słynnej marce „Transformers: Battlegrounds” jest bardzo dobrze wykonanym produktem skierowanym do nieco młodszej widowni. Kolorowa grafika rodem z kreskówki, powierzchownie nieskomplikowana warstwa taktyczna, która pozbawiona jest losowości mogącej frustrować młodszego dobiorę. Jedyne co mogę tej grze zarzucić to brak jakiegokolwiek trybu multiplayer, chociażby pozwalającego bawić się we dwie osoby je jednym komputerze. Ale i tak uważam, że jest to tytuł godny polecenia.

P.S.

Szkoda, że Activision straciło prawa do wydawania gier z serii Transformers, gdyż przez to nowi gracze nigdy, przynajmniej legalnie, nie będą w stanie zagrać w tak wspaniałe gry jak „Fall of Cybertron” czy „Devastation”, gdzie ceny kluczy do gry na PC kosztują w przedziale 550 a 2200 PLN. Pod tym względem gracze konsolowi mają trochę łatwiej ale ceny również nie są zachwycające. To są niestety cienie dystrybucji elektronicznej.


Mecha Break - świetna gra czy nachalne pay-to-win? (recenzja wersji DEMO)

  Wielkie roboty, temat bardzo popularny w Japonii, a od pewnego czasu także poza nią. Większość graczy będzie je kojarzyć z takimi markam...